6 płyt do zabrania na bezludną wyspę
Słucham jakiejś okrutnej ilości muzyki. Moje pasje i zapalenia pojawiają się i znikają. Przez tydzień słucham tylko Wombats, Phoenix, Manic Street Preachers, Spoon czy Mumford Sons. Potem to znika, pojawia się nowe odkrycie. Z miłości do zespołu czy płyty zostaje parę kawałków, do których może wrócę po latach, może sobie ponucę albo zaśpiewam, gdy ktoś przypadkiem wypowie frazę z tekstu. Są jednak wyjątki. Nieliczne, niemnogie i pojedyncze, ale jednak są. Jest parę płyt, które zakatowałem, zadarłem i zasłuchałem do granic, ale nadal mogę je bez cienia żenady puścić i z radością od początku do końca przesłuchać. Te właśnie płyty zabrałbym ze spokojem na bezludną wyspę. Z nimi obyłoby się bez postukiwania łupinami kokosów.
Godne i niegodne
Te płyty to:
1. Exile on Main St. – Rolling Stones
2. Highway 61 Revisited – Bob Dylan
3. Blue Train – John Coltrane
4. Is this it – Strokes
5. Plastic Ono Band – John Lennon
6. West Ryder Pauper Lunatic Asylum – Kasabian
7. The Velvet Underground & Nico – Velvet Underground
Najbardziej zasłuchane z nich, to Stonesi i Strokesi. Najwięcej jednak zaufania mam do płyty Kasabian. Inne być może lubię, bo należy je lubić? Bo panowie krytycy muzyczni kazali? Kto to może własnym gustom naprawdę ufać… Faktem jednak jest, że niezbyt ceniony przez krytykę album Kasabian po prostu uwielbiam. Jest w nim wszystko, odjazdowe teksty, pokręcone kompozycje, kawałki zrywające na nogi i wyrażające totalne zblazowanie i zmęczenie życiem. Lubię, po prostu.
W kontekście wymuszonej czołobitności pociesza mnie brak na liście, absolutnie uhonorowanych płyt Beatlesów. Jest ich parę kawałków, które uwielbiam (duża część białego albumu, trochę Revolvera), ale nie ma płyty, którą puszczałbym od początku do końca. Nie ma też lubianych przeze mnie Pink Floydów, często słuchanego Toma Waitsa czy choćby Tab Two. Załapały się tylko te, których słucham nałogowo. Nałogowi można zaufać.
Produkować się czy nie?
W tej chwili dopadają mnie wątpliwości czy właściwie powinienem się produkować i opisywać „wspaniałą perkusję”, „orginalną linię basu” itd. Chyba nie ma po co. Z drugiej strony polecenie spod znaku „lub, bo ja lubię”, może być ciut zbyt aroganckie. Także, wypluję z siebie trochę subiektywności:
Exile On Main St. – Rolling Stones
Pisałem już kiedyś o tym albumie. Urzeka mnie. Jest prosty, bluesowy, pełen straceńczej energii. Ludzie, którzy szykują się na koniec kariery, na wyprawę do więzienia chowają się na południu Francji i nagrywają album. Coś pięknego. W dodatku ściągają nietypową dla siebie zgraję ponadstandardowych muzyków – nagle pojawia się pianino, trąbka, soulowe chórki… Stonesi ++, Stonesi wersja ekstra, Stonesi wydanie ostatnie, które nie okazało się ostatnim. To album, który został nagrany pod batutą Richardsa i czuć, że raz zespół odważył się nie zastanawiać co publika pokocha. Polecam bardzo mocno. Aha i bez hitów praktycznie.
Highway 61 Revisited – Bob Dylan
Zacznę od zbrodniczego wyznania – z reguły zaczynam słuchać tego albumu przeskakując pierwsze „Like a Rolling Stone”. Słowem pomijam kawałek, który co drugi dziennikarz muzyczny uważa za najwspanialszy w historii rocka. Może i taki jest, ale robi wrażenie odklejonego od reszty albumu. Poza tym… ile można słuchać takich klasyków?
Resztę płyty natomiast uwielbiam. Zdolności pisarskie Dylana wspinają się tu na jakieś niepoważne poziomy. W dodatku nic na tej płycie nie jest nudne. Tak jak z innych jego płyt z radością wyławiam pojedyncze utwory, tak tu z radością daję się przetargać przez to dziwaczne królestwo elektrycznej gitary, szklano-brzmiącego fortepianu i wyjącej harmonijki. Zmęczony bard w wyprawie przez Stany Zjednoczone. Słowem: żyj długo, Zimmerman. W przeciwieństwie do Lennona, wierzę w ciebie mocno.
Blue Train – Coltrane
Na kolana przed Coltranem! Najwspanialszy muzyk jazzowy wszechczasów! I tak dalej. Jakoś jednak innych jego płyt za dużo nie słucham, a tej tak. Żeby dopełnić obrazu mojego braku wyrafinowania muzycznego, płyta ta trafiła do mnie za pośrednictwem kolekcji „Polityki”. Zaryzykowałem ukulturalnienie się i kupiłem sobie cztery płyty z kolekcji. Inne się kurzą, tą katuję. Dodam, że była to miłość od pierwszego słuchania. Pierwsze 37 sekund utworu otwierającego płytę nawróciło mnie na zawsze na jazz. Nie wiedziałem, że prosta, powtarzana z lekką modyfikacją fraza, kontrowana dwoma uderzeniami w klawisze fortepiany może mieć taką moc. Byłem podbity. Słuchanie tej płyty, w moim wykonaniu, to właściwe czekanie aż z morza melodii i potopu dźwięków ta fraza wychynie znowu, zaskakując mnie i raz jeszcze będę się zastanawiał jak to możliwe, że ta fraza tak doskonale pasuje do tych różnych i dziwnych terenów, na które zespół Coltrane zapuszcza się na tej płycie. Przechodząc od lekkiej grafomanii do totalnej, powiem, że ta płyta uczy człowieka jak różnorodne harmonie tkwią w muzyce i jak nieskończoną ilość możliwości ma przed sobą muzyk, sięgający po instrument. Amen.
Is this it – Strokes
2001 rok. Króluje pop i Robbie Williams. Cały rock brzmi tak samo i nagle pojawia się zespół grający rocka w stylu Velvet Underground, z wokalistą o głosie Jima Morrisona, o zmęczonych rockowych twarzach i zblazowany bardziej niż Stonesi. I jak to miało nie zrobić wrażenia na nastoletnim autorze tego peano-artykułu?
Co ciekawe zresztą nie zakochałem się w tej płycie wtedy kiedy wyszła – wtedy polubiłem tylko Last Nite, Someday i Hard to Explain, słowem to co wypadało polubić. Pokochanie miało miejsce dużo, dużo później. Wręcz niedawno. Ze dwa lata temu. Postanowiłem to to przesłuchać od początku do końca i zacząłem uwielbiać. Melodyjna, zblazowana, w żadnym miejscu nie przesadzona. Zmęczony głos Casablancasa, najprostsze na świecie dźwięki gitary. Rockowy minimalizm, spleen Baudelaira i cool Jamesa Deana. Właśnie cool. Dla mnie ten album i Strokesi na nim (wystarczy obejrzeć dowolny teledysk), to definicja tego zwrotu. No i jeszcze teksty. „I wanna still your innocence/ To me, my life it does not make any sense.
Plastic Ono Band – John Lennon
Lennon rzuca Beatlesów, olewa korzenie I wanna hold your hand i całego beatlesowskiego happy-happy, feel good. Prosto z terapii krzyku pierwotnego, nasz zaokularzony brytjski hipis, sięga po akustyczną gitarę i wywala swoje wnęrzności na wierzch. Pełna otwartość i wręcz ekshibicjonistyczne rozpracowanie swoich emocji. Harakiri, być może opanowane przy pomocy japońskiej partnerki Yoko. Jest to być może jedyny album, jaki mi się zdarza słuchać po prostu siedząc i nie robiąc niczego innego. Sytuacje, kiedy nie robi się nic i się siedzi, brzmią dla mnie bardzo bezludno-wyspowo, stąd wybór oczywisty.
Dla mnie ten album jest ważniejszy niż wszystko co zrobili wcześniej Beatlesi. Nie muzycznie, ale… artystycznie. Jak to się mówi, Lennon założył obserwatorium wewnątrz własnej duszy i zbadał ją w sposób, jaki się zdarza tylko najlepszym poetom i pisarzom. Sorry, McCartney.
Velvet & Kasabian
W sprawie Velvetów odsyłam do poprzedniego artykułu, a o Kasabian naprodukowałem się na początku. Słowem, dzięki za uwagę i pozdrawiam. Mam nadzieję, że czegoś tam nie znaliście i może się spodoba, gdy już skończycie, legalnie lub nie, ściągać album.
PS Płyty, które się nie załapały, a które pewnie bym kiedyś zabrał (co zresztą stawia wiarygodność powyższych wyborów, pod delikatnym znakiem zapytania).
Unplugged in New York – Nirvana
Blood Sugar Sex Magick – RHCP
Whatever People Say I Am, That is What I am Not – Arctic Monkeys
Vampire Weekend – Vampire Weekend
College Dropout – Kanye West