Wolfgang Amadeus Phoenix
Świat się kończy! Francuzi śpiewają po angielsku. I to nie jacyś tam z wysp odległych. Spod Paryża, z Wersalu! Jeżeli ktoś miał jeszcze wątpliwości, że powoli stajemy się globalną wioską to jest ta chwila, żeby je porzucić.
Najwyraźniej chęć zdobycia szerszej widowni pokonała opory przed sprzeniewierzeniem się ideałom Wielkiej Francji. I bardzo dobrze, bo dzięki temu dotarł do nas album grupy Phoenix, zatytułowany… Wolfgang Amadeus Phoenix. Ktoś ma dobre zdanie o sobie… Ale zasłużenie!
Album zdobył w 2010 roku nagrodę Grammy i wylądował w czołówce praktycznie wszystkich zestawień najlepszych albumów 2009 – od magazynu Spin po Rolling Stone. Dla wielu osób właśnie wtedy grupa Phoenix pojawiła się na muzycznym nieboskłonie, mimo że był to już ich czwarty album, a grają razem od początku lat dziewięćdziesiątych!
Do popularności przyczynił się też fakt, że pierwszy singiel 1901 promujący album wypuścili w internecie za darmo. Wydawałoby się, że to nic nadzwyczajnego i to krok bardzo logiczny, jednak żadne wytwórnie płytowe nie pochwalają takich eksperymentów!
Przejdźmy jednak do clue, czyli do muzyki!
Album jest przede wszystkim niezwykle radosny i spójny. Piosenki od pierwszej do dziesiątej przelewają się bardzo płynnie – co nie jest takie częste w erze playlist. Przypomina trochę nastrojem niektóre kawałki Franz Ferdinanda, perkusja brzmi delikatnie jak na najlepszych albumach Cure, a a bardzo melodyjny wokal mógłby spokojnie wpasować się w zupełnie popowe nagrania. Trochę to przypomina album Angles, Strokesów.
Co ważne album lubi się już od pierwszego słuchania. Utwór numer 1 – Lisztomania – po prostu z nami zostaje. Jest tak radosny i świeży, że właściwie chcemy od razu przesłuchać go ponownie. Tekst jest trochę niegramatyczny, ale hej! Francuz mówi po angielsku, nie narzekajmy. Zaraz po Lisztomanii pojawia się wspomniany wcześniej 1901, trochę cięższy i równie udany. Album zwalnia na kawałek Fences, a potem płynie żwawo aż do końca, z miłym wierzchołkiem formy w okolicach Girlfriend. Gitarzysta zespołu, Laurent Brancowitz określa ich styl grania jako „bardzo europejski, bardzo kontynentalny. Tak samo nasze teksty – piszemy głównie o Paryżu i o śmierci.”
Album ma już dwa lata, ale jeżeli udało ci się go do tej pory nie zauważyć – jak i mnie – zdecydowanie polecam!
Na koniec dwa słowa o zespole. Został założony przez trzech kumpli z dzieciństwa: Thomasa Marsa, basistę Decka dArcyego i gitarzystę Chrisa Mazzalaia. Poznali się w „jedynym sklepie muzycznym w całym miasteczku”. Dołączył do nich później Laurent Brancowitz (grał wcześniej w zespole Darlin, którego członkowie założyli później… Daft Punk – to tak na potwierdzenie teorii, że świat muzyczny jest niezwykle mały). O swoich początkach opowiadają w humorystyczny sposób: „Pochodziliśmy z miejsca, gdzie wszystko było wielkie i historyczne. Dorastaliśmy jakby w muzeum. Dlatego bardzo ważnym było dla nas granie muzyki, która była nowoczesna, świeża (…) Na początku byliśmy chyba jedynym zespołem muzyczny w całym Wersalu (…) Nie założyliśmy naszego zespołu, żeby spodobać się dziewczynom, bo w całym miasteczku nie było interesujących dziewczyn, nie zrobiliśmy tego dla popularności, bo i tak nie było gdzie występować.”
Pierwszy album wydali w 1997 roku i od tej pory wydają co parę lat nową płytę. Dopiero jednak wyżej wspomniany album przyniósł im „sukces”. Nie sposób nie lubić zespołu, którego gitarzysta styl zespołu opisuje tak: „Kochamy estetykę minimalizmu. Po części jest to wpływ architektury Wersalu, a po części faktu, że nie umiemy zbyt dobrze grać.”
Z innych ciekawostek Thomas Mars jest mężem Sofii Coppoli i za jego pośrednictwem zespół nagrał część ścieżki dźwiękowej do świetnego filmu „Między słowami”