Rolling Stones – Exile on Main Street

Rolling Stones – Exile on Main Street.

Od ponad roku, zabierałem się do napisania o moim ulubionym albumie rockowym. Kolekcjonowałem materiały, słuchałem wywiadów, obejrzałem film dokumentalny… sam album wysłuchałem chyba setkę razy… W rezultacie zebrałem zdecydowanie za dużo materiałów (macie okazję przejrzeć esencję z esencji z wyciśniętej esencji). Miałem wątpliwości czy będę w stanie oddać jego niezwykły nastrój i tą szaloną atmosferę w jakiej powstawał. Mowa tu o „Exile on Main St.” Rolling Stonesów z 1972 roku. Płycie bez większych „hitów” i z tego powodu mało znanej. Album naprawdę trzeba przesłuchać parę razy, żeby go poczuć. Niezwykłe jest jednak to, że praktycznie nie sposób się nim znużyć. I ciągle chce się do niego wracać.

Jest to zresztą płyta bardzo ceniona przez wielu muzyków. Tom Waits wielokrotnie powtarzał, że to jeden z jego ulubionych albumów wszechczasów. Jak mówi: „Ta płyta jest jak drzewo życia.”

Mój pierwszy szerzej pojęty kontakt ze Stonesami nawiązałem w wakacje, kiedy kończyłem piętnaście lat. Wylądowałem wówczas na obozie w pokoju z chłopakiem, który nic innego nie puszczał ze swojego boom boxa, na dyskotekach udawał ruchy ich wokalisty, a na pytanie zadane w jednej z bardziej głębokich dyskusji – „Jak wyobrażasz sobie Boga?”, odpowiedział… „To taki Mick Jagger mniej więcej.” I nawet on, nie puścił mi nigdy tej płyty. Musiałem usłyszeć „Loving Cup”, oglądając dokument Martina Scorsese, zainteresować się pochodzeniem kawałka i… tak odkryć te sześćdziesiąt siedem minut rocka/bluesa znad przepaści.

Rock znad przepaści

A czemu znad przepaści? Stonesi mieli na koncie wyroki za posiadanie narkotyków, a kolejne sprawy czekały na rozpoczęcie – Richards i Jagger zresztą zdążyli już poczuć smak celi. Zespół był świeżo po rocznej batalii prawnej z Alanem Kleinem o prawa do swoich kawałków (facet twierdził, że ma prawa do wszystkiego co nagrali i… wszystkiego co nagrają). Na domiar złego nowy laburzystowski rząd właśnie wprowadził 93% podatek dochodowy dla ludzi o najwyższych dochodach. Jak to ujął jeden ze Stonesów – „jeżeli zarabiasz milion funtów i zostaje ci w ręku siedemdziesiąt kawałków, wiesz że coś jest nie tak”. Richards uważał, że chciano uczynić z nich kozła ofiarnego za „całe zło” w kraju – a nie było trudno: Brian Jones dopiero co utonął w basenie, na koncercie w Altamont ich ochroniarze (Hells Angels) zasztyletowali jednego z widzów, co… zostało uchwycone na taśmie, a Keith Richards i jego dziewczyna, Anita Pallenberg, byli uzależnieni od heroiny i było to powszechnie znanym faktem. Jak mówi słynny gitarzysta, „Czuło się, że rząd chce się nas pozbyć z naszej ojczyzny. Bali się naszego rosnącego wpływu i chcieli mieć nas z głowy.” Zapadła decyzja: wyjeżdżamy. Gdzie? Wybór padł na Francję. I tak rozpoczęło się wygnanie – tytułowy „Exile”.

Na trudy wygnania składa się wiele elementów. Poza oczywistymi tj. odległością bliskich, koniecznością pracy w improwizowanym studiu nagraniowym, we znaki dawały się im także drobiazgi. Bill Wyman narzekał: „Nie mogłem się pogodzić z opuszczeniem Anglii. Nienawidziłem tego. Musieliśmy sprowadzać angielskie słodycze, pikle, a nawet herbatę, do której zresztą zupełnie nie pasowało francuskie mleko.” I jest naprawdę zabawne, że właśnie o tym wspominają o latach, a nie o „reszcie”…

 

Stonesi nie mogli znaleźć odpowiedniego studia nagraniowego w Paryżu i wreszcie zdecydowali się przenieść do willi Richardsa na południu Francji. Uprowadzili swoje studio nagraniowe na kołach z Wielkiej Brytanii, zaparkowali je na podjeździe nowej siedziby i zabrali się do roboty. Villa Nellcôte stała się ich domem. I można być pewnym, że nie tyko im wygnanie dawało się we znaki. Francuzi także nie byli zachwyceni odwiedzinami. Jak mówi Pallenberg: „W końcu zainteresowała się nami policja. Zresztą wcale się nie dziwię. Wyglądaliśmy podejrzanie a muzykę graliśmy naprawdę, naprawdę głośno. Za którymś razem pojechałam do pobliskiego Villefranche i… nawet tam dało się słyszeć grających chłopców. To było w ciągu dnia, a oni przecież grali prawie każdej nocy!”

Szalone warunki

Szybko okazało się, że nie jest to najlepszy dom z możliwych, a już na pewno nie sprawdza się jako studio nagraniowe. Po pierwsze specyficzna była atmosfera. Budynek ten, z którego korzystali naziści w czasach okupacji w dalszym ciągu nosił ślady ich gustów. Richards opisywał tworzenie w nim „jak staranie się stworzenia albumu w bunkrze Fuhrera. Atmosfera była tam bardzo… germańska. Na schodach widać było swastyki… Na górze było bardzo przyjemnie, w stylu Wersalu. Piwnica przypominała jednak… „Piekło” Dantego.” Nie dość, że było tam nieraz okrutnie gorąco – saksofonista regularnie rozbierał się do gaci – , to jeszcze rozkład pomieszczeń był beznadziejny. Było ich mnóstwo. W rezultacie pianino musiało stać w kuchni, perkusja w pokoju, gitara w innym, bas mieścił się w tym samym, ale już wzmacniacze lądowały w korytarzu. Samo studio nagraniowe, jak już wspomniałem stało na podjeździe. Komunikowanie się było bardzo skomplikowane – producent Jimmy Miller regularnie sprintował od konsoli nagraniowej do członków zespołu i z powrotem, – a w totalnym zaduchu muzycy wcale nie mieli ochoty zaczynać. Czy wspomniałem już, że ze względu na wysoką wilgotność gitary błyskawicznie się rozstrajały?

 

W dodatku kiedy wydawało się, że jakoś rozkręcili maszynę nagraniową Jagger ogłosił, że żeni się z Biancą Perez Moreną de Macias – modelką, urodzoną w Nikaragui w pobliskim Saint Tropez. Międzynarodowa prasa oszalała, do nadmorskiego kurortu zjechali się wszyscy wielcy. Jagger wyjechał na wycieczkę poślubną (krótki miesiąc miodowy), a po powrocie impreza przeniosła się do willi. O nagrywaniu nikt nie myślał.

Gdzie są wszyscy?

Później też nie było lepiej. Jak mówił Watts: „Mick był ciągle w Paryżu, gdzie była Bianca – nie mogliśmy zacząć grać. Pracowaliśmy w losowych godzinach. Czasem zaczynaliśmy o 23:00 i pracowaliśmy przez 12 godzin, czasem o 10 rano i też 12 godzin grania. Nie miało sensu, żebym tam dojeżdżał, więc zamieszkałem z Keithem w tym jego pięknym bałaganie.” Dobrze oddaje to historia powstania piosenki „Happy”. Ten jeden z nielicznych kawałków w historii Rolling Stonesów z wokalem Keitha, został nagrany za jednym podejściem, kiedy Richards któregoś ranka (lub nocy) wszedł do sali prób i znudzony oczekiwaniem na resztę zespołu zaczął grać z jedynymi obecnymi (i nieśpiącymi ) osobami: saksofonistą Bobby Keysem i producentem Jimmy Millerem. Ten drugi zasiadł za bębnami. Słowami Richardsa: ”Zaśpiewałem Happy, bo raz przyszedłem wcześnie na próbę. Siedzieli tam tylko Keys i Miller. Nie mieliśmy o robić. W którymś momencie z nudów podniosłem gitarę i zagrałem ten riff… Zaczęliśmy nagrywać mnie grającego na gitarze i rezultat wylądował na płycie. Dołożyliśmy później barytonowy saksofon, jeszcze jedną gitarę i Jimmy Millera na bębnach. Zaczęliśmy po prostu grać i na koniec dnia mieliśmy kawałek, który wszystkim się podobał!”

 

Basista Bill Wyman wspomina, że w najlepszych okresach zespół pracował każdej nocy od ósmej wieczorem do trzeciej rano. Jak mówi: „Nie wszyscy pojawiali się każdego wieczoru. To było dla mnie głównym źródłem frustracji. Na naszych dwóch poprzednich albumach pracowaliśmy dobrze i słuchaliśmy się producenta Jimmyego Millera. W willi wyglądało to inaczej i trochę trwało zanim połapałem się w przyczynach.” A były dość oczywiste. Odwiedzany przez takie postaci jak słynny pisarz William S. Burroughs, Terrt Southern czy Gram Parsons, Richards wpompowywał w siebie w ich towarzystwie heroinę wartą tysiące dolarów. Ostatniego z ich gości zresztą wyrzucono na początku lipca 1971, obawiając się nalotu policji i chcąc oczyścić willę z narkotyków. Najazd w końcu zresztą nastąpił. Dopiero jednak w 1973 roku. Richards i Pallenberg zostali przyłapani na posiadaniu heroin (a jej ilość zafundowała im wyrok nie za posiadanie, ale za handlowanie). W rezultacie Richards przez dwa lata nie miał wstępu do Francji, co przełożyło się na brak koncertów Stonesów w tamtym czasie.

 

Mieszkający przez pewien czas razem z nimi amerykański dziennikarz Robert Greenfield opisał okres powstawania albumu w swojej książce „Exile on Main St.: A Season in Hell With the Rolling Stones”. Według niego Richards i Pallenberg byli wiecznie naćpani. Grafik nagrań podyktowany był wyłącznie obecnością i stanem muzyków. Nic nie dało się zaplanować. Jedynymi niezażywającymi nic muzykami byli: Wyman, Watts i Jagger.
Popiera go w tym po trochu Tommy Weber – kierowca rajdowy, który w owym czasie wyposażał Richardsa w narkotyki: „Mieliśmy tam trochę kokainy, sporo dżointów. Jeżeli żyjesz dekadenckim życiem, zawsze odnajdziesz tam trochę ciemności. Tamte dni spędziliśmy jednak w stanie łąski. To było zanim nadeszła ciemność. Wschód słońca, zapowiadający późniejszy zachód.”

Wspaniała, szalona atmosfera

I faktycznie wśród tych wszystkich napięć i szaleństwa musiała powstać wyjątkowa atmosfera. Francuski fotograf Dominique Tarle, który uwiecznił cały proces powstawania płyty, długą serią wspaniałych zdjęć, również wspomina ten okres z dużą nostalgią: „Byliśmy wtedy młodzi i był to okres wielkiej wolności, energii i kreatywności. Dla mnie, to był rodzaj rock n rollowego nieba.” Po Exile on Main St. Richards stoczył się w otchłań nałogu – to z lat siedemdziesiątych pochodzą nagrania ich koncertów, na których widać Keitha ledwo trzymającego się na nogach i błąkającego się po scenie z błędnym wyrazem oczu. Zupełnie jakby wlał w siebie wszystkie możliwe substancje, przeżył kreatywny szczyt i z sykiem wypalił się na następną dekadę. Po nagraniu tego albumu Jagger odzyskał pałeczkę, a Stonesi już nigdy nie brzmieli tak seksownie, straceńczo i szczerze.

 

A na czym polega inność stylów przywódczych tych dwóch muzyków? Keith Richards jasno opisuje czym różni się od Jaggera: „Mick musi wiedzieć co będzie wiedział jutro. Co do mnie wystarczy mi że po obudzeniu zorientuję się kto się dookoła kręci. Zdaje się, że ten jeden raz osobowość gitarzysty Stonesów wzięła górę. Muzyka jest rozbujana i brudna, a proces nagrywania to najdelikatniej rzecz ujmując: chaos. Potwierdza to Charlie Watts: „Duża część albumu Exile powstawała przy podejściu do pracy w stylu Richardsa. Graliśmy to dwadzieścia razy, pozwalaliśmy kawałkom pomarynować się, odleżeć, po czym znowu graliśmy to dwadzieścia razy. Keith wie co lubi, ale ma bardzo luźne podejście. To naprawdę bardzo ekscentryczna postać, prawdziwa bohema.” Tylko pod jego kierownictwem mogła się zdarzyć ta historia: któregoś jesiennego dnia 1971 roku grupa złodziei po prostu weszła do willi, przez główną bramę i wyniosła dziewięć gitar Richardsa, saksofon Keysa i bas Wymana. Mieszkańcy willi siedzieli w tym czasie w salonie i oglądali telewizję. „Tak bardzo było tam wszystko zdezorganizowane…”, podsumowuje Wyman. Kradzieży dokonali ponoć mafiozi, z którymi zadawał się Richards żeby zdobyć heroinę. Była to ich metoda na uregulowanie niezapłaconych rachunków. Nie do końca jednak wiedzieli, która z grup przestępczych dokonała rabunku – Richards zaopatrzał się bowiem u lokalnych kryminalistów, u innej grupy z pobliskiej Marsylii, a także nawet – podobno – u włoskiej mafii.. Wspomniany wcześniej Greenfield opisuje jak to spanikowany Richards kupił motorówkę (którą ochrzcił Mandrax), nosił ze sobą broń i razem z Pallenberg opracował skomplikowany plan szybkiej ucieczki w razie gdyby włoska mafia chciałaby się do nich dobrać.

Keith Richards za sterem

Ta zmiana przywództwa na czas jednego albumu tłumaczy też czemu Jagger nie przepada za nim. Wielokrotnie opisywał go jako „pozbawiony celu, kiepsko brzmiący”. Ponadto narzekał jeszcze na producenta „Jimmy Miller nie funkcjonował wtedy zbyt dobrze. Musiałem skończyć nagrywanie i obróbkę własnoręcznie. Poza mną byli tam sami pijacy i ćpuny…” Jest to może o tyle zastanawiające, że jego wokal – owszem niknący czasem w dźwięku gitary – jest chyba najbardziej przejmujący i przesycony emocjami właśnie na tym albumie. Jak by jednak nie oceniał tego albumu w drugiej fazie pracy nad nim, już w Sunset Studios w Los Angeles, to on wszystkim kierował. Zorganizował klawiszowca Billyego Prestona i Dr Johna, znanego wokalistę do podparcia chórków. W ostatniej chwili dopisywał też ostatnie teksty i dogrywał wokale. Jak sam mówi, tekst do pierwszego singla Tumling Dice „napisałem kiedy usiadłem z naszą gosposią i zacząłem rozmawiać o hazardzie. Sam nic o tym nie wiedziałem, ale ona naprawdę uwielbiała grę w kości.”

 

Jak podsumować tą płytę, jak określić jej brzmienie? Brudny blues, rock znad otchłani, seksowne, bujające boogie. Nie jest to coś co można teraz złapać na MTV. Nie grają tego grzeczni chłopcy. Poza tym fala dźwięku, wszystko zblazowane i nieczyste. Jak powiedział ostatnio Richards: „Exile on Main St. był pierwszym albumem grunge.” Z płyty czuć desperację, radość mimo wszystko i dużo mocy – zespół przyparty do muru, ścigany, szkalowany w mediach, ale wierzący w swoje zdolności przetrwania wszystkiego. Wokal Jaggera nigdy nie był tak pełen emocji, a gitara Richardsa nie brzmiała tak leniwie. Poza tym harmonijka, fortepian i trąbki. Grający na tych ostatnich Jim Price i Bobby Keys, a także klawiszowiec Nicky Hopkins wlali w tą płytę ciemny, szalony blues jak z Nowo Orleańskich barów. Czuć, że zamknięty w willi, oderwany od wielkiego świata zespół, w ciągnących się godzinami sesjach mistrzowsko wypracował każdy kawałek – każdy element niemal organicznie wyrósł ze wspólnego grania. Stonesi nie mogli wrócić do domu, więc nie przestawali grać. Kawałki jak „Tumbling Dice”, „Rocks Off” czy „All Down the Line”, głoszą wolę przetrwania, a „Shine a Light” czy „Happy”, głoszą nadzieję mimo wszystko. Dołóżmy do tego piękny blues „Sweet Virginia”, „Torn and Frayed”, miłosne „Loving Cup”, „Sweet Black Angel” i już wiemy czemu ten album musi tak często grać w naszym mieszkaniu. Richards powiedział : „Stonesi nie mają już domu, stąd Exile, wygnanie, ale dalej są w stanie robić swoje. Czymkolwiek w nas cisną, ciągle potrafimy stosować uniki, improwizować, pokonać przeszkody. Teraz to my przeciwko światu, więc walcie się.” – czuć to w muzyce, w każdej nucie: wolę walki i przetrwania.